Każdy z nas kiedyś dorasta.
Niektórzy w wieku 15 lat, niektórzy w wieku 55. Mówi się, że niektórzy nie
dorastają nigdy- kłamią; nie słuchajcie tych ludzi!
Z dorastaniem wiąże się jedno zjawisko- wyrastanie. I tak
dziewczynki wyrastają z lalek i bajek na rzecz chłopaków, a chłopcy z małych i tanich zabawek na duże i
drogie. Z małych autek, którymi odbywają podróże po dywanie przechodzą do
samochodów, które rozpędzają się do zdecydowanie za dużej prędkości.
Jest jedna rzecz z której moja osoba na pewno nie wyrośnie. Są to głupie komedie
amerykańskiej produkcji.
…
Wiecie czemu? Bo gdy cały dzień czytasz o różnych
zaburzeniach psychicznych i ludziach mających na koncie przestępstwa
najgorszego kalibru, a potem wracasz do domu i czekają Cię normalne problemy
życia codziennego to masz ochotę na coś głupiego i zabawnego.
Z tego powodu nie oglądam dramatów- naczytam i nasłucham się
o nich na studiach.
Stronię też od filmów wojennych- bo wojna toczy się każdego
dnia i żaden film tego nie odda.
A komedia amerykańska? Humor niskiego lotu, dzięki czemu
umysł ma chwilę rozrywki i odpoczynku po całym tygodniu.
Mają na uwadze powyższe oraz fakt, że moja siostra ma
darmowe bilety do kina, wybrałam się ze wspomnianą siostrą (mam tylko jedną i
to jest maksimum, które jestem w stanie znieść) na film „Co Ty wiesz o swoim
dziadku?”.
Tytuł angielski „Dirty Grandpa”, co powinno być pierwszym
sygnałem ostrzegawczym, ale go zignorowałam, bo to nie pierwszy, ani już na
pewno nie ostatni film, którego tytuł został zeszmacony przez polskich tłumaczy.
Zachwycona Robertem De Niro po filmie „Praktykant” (gorąco polecam) i „Joy” (Jennifer Lawrence-
moja wielka niespełniona miłość) stwierdziłam, że dam szansę wspomnianemu
filmowi.
Z założenia spełniał wszystkie wymagania: głupia komedia, niezła obsada i trwa krócej
niż dwie godziny.
Ostatnie kryterium wynika z faktu, że mam ADHD i usiedzenie
w kinie dwie godziny to jak by zabrać
nastolatkowi facebooka- na początku jest
śmiesznie, potem nie wiesz czy śmiać się czy płakać.
Zanim przeczytacie dalej, looknijcie zwiastun (jeśli ktoś nie widział):
Do meritum: zmarnowałam 1 godzinę i 42 minuty życia (reklam
nie liczę, bo wzbogaciły moje życie bardziej niż film). Mogłam w tym czasie
robić cokolwiek np. wymiotować i było by to przyjemniejsze niż oglądanie tej „produkcji”.
W życiu nie siedziałam na żadnym seansie z takim wielkim
zażenowaniem. De Niro gra dziadka, który dzień po pogrzebie swojej żony ma
jeden cel: ruchać. Najlepiej coś młodego. I Zac Efron jako prawnik- pantoflarz biorący
ślub w bliskim okresie czasu, który mu to utrudnia.
I na tym opiera się cały film- ruchanie, bzykanie, słowem-
seks. I nie są to żarty w stylu Amercian Pie. Ilość wiązanek i ich jakość
zniesmaczyła by nie tylko szewca, ale całe ich zrzeszenie. Posuwające
prostytutki, które też były by zniesmaczone.
Nie jestem cnotką, naprawdę. Nie czerwienię się na
najczęściej używane polskie słowo, zaczynające się na „k”. Nie mam też problemu
z seksualnością jako taką. Nie mniej ilość przekleństw i kiepsko pokazanej
golizny (łącznie z penisem przy twarzy Efrona) przeszkadzała nawet mnie.
Zastanawia mnie w którym z równoległych wszechświatów „co Ty
wiesz…” można zostać uznany za zabawny. Śmieszniejsze było by już oglądanie
schnących ścian (szczegóły tutaj).
Do kobiecej części czytelniczek: nie, klata Zacka nie była tego warta. Zdecydowanie.
Do męskiej części czytelników: tak, było dużo cycków. Nie, nie były godne uwagi. Serio, chłopaki, nie warto.
Wychodząc z kina interesowała mnie tylko jedna rzecz- ile De
Niro dostał za tak szmirowatą rolę i ile w łapę dostał jego agent, żeby go do
niej przekonać. Potem doszła do wniosku, że kwota jest nie ważna- żadna kasa nie wynagrodzi mu tego wstydu, który pewnie teraz odczuwa.
Mogłabym tak pisać i pisać, ale się streszczę. Jeśli fanka
takiego kina mówi, że nie warto- wierzcie na słowo i odpuście sobie „Dirty
Grandpa”.
A tak po za tym to popcorn był niesmaczny- chyba
przedwczorajszy.